„Zawsze kierowała mną miłość do muzyki” – wywiad z Włodkiem Pawlikiem cz. 1

04.08.2017 7 minuty na przeczytanie artykułu

wlodekpawlik.com/ fot. Marek Bałata

Włodek Pawlik to artysta, o którym w ostatnich kilku latach napisano tak wiele, że przygotowując się do tego wywiadu długo zastanawiałem się, w którym kierunku poprowadzić ten wywiad, by czytelnik dowiedział się więcej, niż mógł już przeczytać we wcześniejszych publikacjach. Uznałem, że najlepiej będzie przeprowadzić z nim rozmowę taką, jaką muzyk może po prostu przeprowadzić z muzykiem. Pianista okazał się być niebywale otwartym rozmówcą, co zdecydowanie ułatwiło zadanie. Nie zawsze jednak była to rozmowa prosta. Poza kwestiami czysto artystycznymi i twórczymi wchodziliśmy często na tematy związane z branżą muzyczną, biznesem czy polityką kulturalną. Oto pierwsza część zapisu tego bardzo ciekawego spotkania.

 

 

MM: Spotykamy się dzień po koncercie na Wiankach w Krakowie. Zagrał Pan wraz ze swoim trio. Jak zawsze – w niezmiennym składzie. To ogromna wartość, prawda?

WP: Tak, to jest zawsze plus. Szczególnie, że znamy się bardzo długo. W przypadku Czarka Konrada to już ponad 20 lat… A to nie jest takie oczywiste z mojej perspektywy – czyli faceta, który ma trochę lat. To oczywiście nie jest tak, że gramy tylko i wyłączenie ze sobą, ale w tych ważnych momentach jesteśmy razem. To korzyść i przywilej.

Trio powstało jednak dużo wcześniej – w Niemczech. Studiowałem na jazzowym wydziale w Hamburgu. Tam powstał pomysł i urosło to do mojego „logo”, zawsze grałem jako Włodek Pawlik Trio. Na początku grali u mnie niemieccy, szwedzcy, amerykańscy muzycy mieszkający w Hamburgu. Granie i studiowanie tam miało zresztą tę zaletę, że zawsze mogłem spokojnie wracać do Polski bo miałem „dobre studenckie papiery”. W Polsce panowała wówczas komuna do kwadratu, czasy były niepewne. Ja na szczęście nie traciłem kontaktu z krajem. W Hamburgu studiował też Zbyszek Wegehaupt, który dokooptował do mojego zespołu.  Po zmianach w 1989 r. postanowiłem wrócić do Polski. Tutaj też poznałem Czarka Konrada, podczas festiwalu Jazz Juniors…

MM: … czyli wszystko jednak prowadzi prędzej czy później do Krakowa!

WP: Oczywiście, nie ma tak, że się wszystko samo dzieje… Wtedy Kraków, wczoraj też Kraków. To dla mnie ważne miasto. Ja wówczas grałem z kwartetem Janusza Muniaka, również z Wegehauptem na kontrabasie. Janusz zaprosił mnie na  Jazz Juniors. Występował tam wówczas zespół Central Heating Trio. Filip Wojciechowski, Adam Cegielski i Czarek Konrad. I to był szok bo ja pomyślałem: „w Polsce wreszcie jakiś normalny bębniarz!” (śmiech). Zawsze czegoś mi tu brakowało i dopiero Czarek grał nowocześnie, reprezentował zachodni nurt, był nim zafascynowany. Wracaliśmy pociągiem z Krakowa do Warszawy i wtedy zgadało się, że może byśmy coś spróbowali razem pograć.

W 2002 r. musiałem podjąć decyzję o zmianie basisty. Chodziło o wyjazd na ważny festiwal i o problemy organizacyjne. Zbyszek nie mógł pojechać z nami, ale Czarek zaproponował, że zna znakomitego basistę – Pawła Pańtę. Zaufałem przyjacielowi i rzeczywiście okazało się, że to jest to. Ten moment zaważył na tym, że gramy w tym składzie do tej pory.

MM: Rozmawiamy o Krakowie, jedna z Pana płyt nosi tytuł Tykocin, ostatnia płyta Trio nazywa się America. Miejsca muszą być inspiracją dla Pana jako dla artysty.

WP: Tak, miejsca mogą inspirować, ja w ten sposób podkreślam inspiracje. W tytułach zawieram pewien moment – kluczowe ogniwo, z którego wynika muzyka. I to jest właśnie to! Zawsze szukam pomysłu na muzykę. To nie jest tak, że sama muzyka mi da pomysł, że będę sobie grał, zapiszę, a potem będę szukał tytułu. Zależy oczywiście, kto co lubi – zależy od sposobu podejścia do tworzenia. Jazz jest śliskim tematem do rozmów na temat tego, co jest twórczością, kreacją, naśladownictwem. Te wszystkie cechy się mieszają. Element kompozytorski jest ważny ale trochę mniej ważny. Wśród jazzmanów utarło się, że słucha się tych, którzy fajnie grają – czyli grają fajne solówki. Z mojej perspektywy to jest rzecz ważna, ale nie najważniejsza.

MM: Też tak uważam.

WP: Oczywiście improwizacja to element niezbywalny w jazzie. Ale jak myślę o muzyce Davisa, o jego kwintetach jazzowych, to myślę przede wszystkim o kreatorze – o facecie, który kreuje muzykę. To słowo jest jednak bliższe słowu „kompozytor”. Czyli reżyser. Ktoś, kto ma wizję. A zatem najistotniejsza jest wizja. Reszta to po prostu elementy, przy całym szacunku do wykonawców – muzyków. I ja też myślę w taki sposób. Jest pomysł i następnie szukanie środków do realizacji.

MM: Tytuł, w tym przypadku miejsca, możemy uznać zatem za jakiś rodzaj klucza interpretacyjnego. Nie jest to przypadek. Coś to znaczy.

WP: Tak. Szczególnie jeśli chodzi o Tykocin. Ta płyta wyszła również w Ameryce, pod tytułem Nostalgic Journey. Wydawca stwierdził, że w kontekście historii rodziny Breckerów będzie to bardziej dobitne. We wkładce amerykańskiego wydania jest to zresztą dokładnie opisane.

MM: No właśnie, historia powstania tej płyty jest niesamowita. Warto, aby słuchacz mógł ją poznać. Jestem przekonany, że świadomość historii kryjącej się za nutami pozwala je inaczej odbierać.

WP: Oczywiście można powiedzieć, że tego też można nie znać, ale jak się pozna to inaczej rozumie się ten kontekst. Można tam to wszystko odszukać. Np. całą historię polsko-żydowskiego miasteczka Tykocin. Hekatomba wojny – tysiące Żydów wywiezionych jednej nocy przez hitlerowców do lasu, zgładzonych. Jeśli ktoś chce to poszuka tych wątków w muzyce… W polskim wydaniu nie opisywałem tego wszystkiego bo wydawało mi się, że byłaby zbyt duża presja wywoływana na słuchaczu. Nie chciałem, aby słuchacz zapomniał, że najważniejsza jest jednak muzyka. Natomiast Randy Brecker [wybitny trębacz, współautor płyt TykocinA Night in Calisia, wraz ze swym bratem Michaelem tworzył legendarny zespół Brecker Brothers – przyp. mm] który był bezpośrednio emocjonalnie zaangażowany w tę historię opisał to w amerykańskim wydaniu dokładnie. Jest tam historia poszukiwania szpiku dla Michaela, wątki Podlasia i dojście do miejscowości, takich jak właśnie Tykocin. Tam okazuje się, że przodkowie braci Brecker nazywali się Tykoccy. W tamtejszym muzeum można zobaczyć zdjęcia rabinów, którzy przypominali Randy’emu o jego pochodzeniu. Stąd cała ta historia, to było właśnie to natchnienie.

MM: Dla mnie to zawsze świetne, jeśli za muzyką stoi coś więcej. A dobrze porozmawiać o Tykocinie, bo to przecież ważna płyta. Choć najwięcej mówi się o A Night in Calisia.

WP: Nie ukrywam, że ta płyta otworzyła drogę do Grammy. Była bliska nominacji, miała mnóstwo fantastycznych recenzji, była na playlistach rozgłośni jazzowych. Coś się działo! Oczywiście w Polsce nikogo to nie obchodziło, ale ja wiedziałem, że tam za oceanem coś się dzieje. Byłem w rankingach Jazz Station LA jako kompozytor roku. Randy Brecker – jako trębacz roku. Wszystko za tę płytę! Wydawca był przekonany, że to będzie nominacja. Było blisko, a więc niewątpliwie Tykocin otworzył drzwi  Night in Calisia do Grammy.

MM: Co Pan w głównej mierze chce swoją muzyką przekazać słuchaczowi?

WP: … Wszystko, co wynika z mojej fascynacji muzyką. Muzyka jest sferą tak mocnych doznań, że oczywiście przede wszystkim chcę zrobić przyjemność sobie. My muzycy to wiemy. Muzyka może być teatrem naszego życia. Rzesze słuchaczy muzyki świadczą o tym, że też tego potrzebują. Każda cywilizacja przekazuje swoje emocje, przekonania również w sferze muzyki. Sfera duchowości, uczuć to coś, co muzyka potrafi znakomicie oddać. Nie werbalnie, ale dźwiękiem. Potrafi odkrywać tajemnicę naszej wrażliwości. Wszystko to, co jest potem – to już zawód, rzemiosło. Ale ważne, że każdy koncert, każda płyta to próba wejścia w jakiś dialog. Do niego są potrzebni tylko i aż słuchacze.

MM: Muzyka jako teatr własnego życia. Lepiej zapraszać do tego teatru jak najwięcej ludzi i otwierać się jak najbardziej czy może jednak skupić się na własnej wrażliwości i emocjach, pozostać introwertykiem i liczyć na to, że ktoś sam z siebie się w tym zakocha? Na ile się otwieramy na słuchaczy, na ile myślimy o nich w procesie twórczym?

WP: To pytanie bardzo teoretyczne. Można powiedzieć, że jest tak albo tak, i jest jeszcze trzecia droga – czyli i tak i tak. I ta trzecia droga jest chyba najbardziej zdumiewająca, np. z perspektywy fenomenu bluesa. Archaiczny, amerykański gatunek, który wywołał rewolucję w muzyce, w estetyce. Czy pierwsi muzycy bluesowi przewidywali, że za kilkadziesiąt lat będzie to dominująca formuła uprawiania muzyki? Bo z bluesa wywodzi się  jazz, Gershwin, r&b i hip-hop. Ci biedacy, w pewny sensie introwertycy – grali dla siebie i dla małych czarnych wspólnot i stworzyli coś, co stało się  rewolucją w muzyce XX i XXI wieku. Właściwie  chcąc nie chcąc, zniszczyli zastany porządek europejskiej burżuazyjnej kultury – czyli kultury sal koncertowych, Delacroix malującego Nepoleona Bonaparte, całego romantyzmu. Ten nowy nurt nie pochodził  od europejskich twórców , których można nazwać introwertykami z wyboru, czy jak kto woli elitami, którzy tworzyli  dodekafonię i serializm  na początku XX wieku i twierdzili, że wszystko się już w sztuce,muzyce wyczerpało. Te defetystyczne tendencje były zresztą uzasadnione historycznie, mieliśmy przecież I wojnę światową i Europa znowu znalazła się w kryzysie,również kryzysie wartości . I po drugiej stronie mamy Amerykę, która wówczas tryskała pozytywną energią, dynamizmem, uwielbia  tańczyć, śpiewać i cieszyć się życiem. Na tym gruncie powstał swing! To są ruchy tektoniczne i erupcja nowych nurtów. To również wynikające z ducha tej muzyki zjawiska społeczne – choćby ruch hipisów. To wszystko wzięło się z czarnych gett.

Te pierwotne korzenie słychać w amerykańskim jazzie również dziś. Jest też tzw. europejski jazz,-najczęściej wydumana i pozbawiona autentyczności formuła improwizowania w kontrze do amerykańskiego dziedzictwa. Czyli im dziwniej ,tym lepiej…No i  mamy ten jazzowy introwertyzm, „elitaryzm”, free jazz, czy jak kto woli – awangardę..

MM: Ciekawe, że tak wiele aspektów łączy się w tej kwestii ze sobą.

WP: Tak jest z mojej perspektywy, takie też są moje wybory. Ja nie mówię, że awangarda jest zła. Ale samo ustawienie się w klasie z napisem „awangarda” też nie rozwiązuje dylematu. Bo co mamy po drugiej stronie – „komercja” ? A ja chcę być po prostu sobą. Lubię bluesa i tylko dlatego, że jestem muzykiem awangardowym mam się odwrócić czterema literami do Stones’ów czy do jazzu? No nie, to ja już wolę być po „tamtej” stronie (śmiech)

MM: A jednak!

WP: Tak, wolę tam! Wolę Hendrixa – tam jest autentyczna dynamika życia.

MM: Pamiętam, jak parę lat temu podczas koncertu na Nocy Muzeów w Łazienkach Królewskich Włodek Pawlik Trio zagrało Voodoo Child Hendrixa z Breckerem i Steve’em Hackettem.

WP: No właśnie. Dla mnie jest to muzyk kluczowy. Jest ich paru, na pewno wśród nich jest Hendrix. Tym bardziej, że kiedyś grałem na gitarze i grałem rocka.

(cdn)

Publikacja finansowana w ramach programu Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego pod nazwą „DIALOG” na lata 2016-2017